Gdy bezsenność wypędza mnie z domu
W poniedziałek na ulicę nad ranem
Pozostawiam zamknięte w czterech ścianach
Swoje myśli nieuczesane
Przechadzam się ścieżkami miasta
Chodników krzyżówki rozwiązuję
Śladami stóp wypełniam hasła
A każde tu słowo pasuje
Bo ja wolny jestem w tym marszu
Zapasów na zimę nie robię
Chociaż jesień mnie wiatrem chłodzi
Z odkrytą głową chodzę
Spokojnie przemierzam ulice
Labirynt dróg nieskończony
Dla mnie światło na skrzyżowaniu
Ma zawsze kolor zielony
Jakiś facet na rogu zalany
Pewnie wraca z imienin Jerzego
Zapytuje mnie o swój adres
I tak śmiesznie mi mówi „kolego”
A przed sklepem niecierpliwie
Na klientów mleko czeka
Wszystko już do czegoś zdąża
Tyle spraw znowu minie bez echa
Powoli w silosach z betonu
Kiełkuje świadomość zbiorowa
Smutne żony szykują śniadania
Smutni mężowie są już na schodach
Biegną z teczkami zgnębieni
Złożyć ośmiogodzinny haracz
Jeszcze śnią o swoich kochankach
Zbudzi dzwonkiem ich pierwszy tramwaj